Czy w szpitalu przy ulicy Długiej byli na przykład Węgrzy?
Węgrów nie widziałam, ale Żydów węgierskich, to tak, Żydzi węgierscy byli.
Â
Co to byli za Żydzi węgierscy?
Po powstaniu żydowskim, całe getto zostało zniszczone, wyburzone, wypalone - była tylko [wysoka] na metr warstwa gruzu. Ocalała cześć getta tam, gdzie były niemieckie magazyny. Niemcy mieli tam wielkie zapasy, przede wszystkim żywności, mundurów, butów - rozmaitych sprzętów potrzebnych w wojowaniu. Były też warsztaty, które pracowały dla Niemców. Nie było w nich już właściwie polskich Żydów, może było niewielu, tego nie wiem. W każdym razie przeważnie byli to Żydzi węgierscy i, zdaje się, greccy. Jak nasze oddziały odbiły Żydów z getta to oni chcieli walczyć, pomóc i zostali poprzydzielani do batalionów. Nam też przydzielono kilkunastu Żydów i pracowali w kuchni. Gotowali okropne zupy. Ponieważ chodziłam tam czasem po zupę dla naszego plutonu, czasem zjadło się na miejscu, zaczęłam rozmawiać z Żydem. Mówił, że pochodzi z Węgier i że jest inżynierem. Oczywiście rozmawialiśmy po niemiecku.
Żydzi zajmowali się chowaniem zmarłych, bo codziennie w szpitalu umierało kilka lub kilkanaście osób, Czasem to byli zupełnie nieznani ludzie. Rano, jak się wyszło na podwórze, to niedaleko okien kuchni leżały trupy. Kilka - pięć, sześć — przykrytych gazetami i czekały, aż Żydzi je pochowają. Poza tym Żydzi byli używani do prac administracyjnych. Stale były pożary. Niemcy rzucali bomby burzące, bomby zapalające. Bombki zapalające były małe, ale zrzucali tego dużo, z fosforem i to się okropnie paliło. Nie było dnia, żeby nie palił się dach w ministerstwie. Wtedy trzeba było lecieć, zasypywać piachem, lać wodą Wysyłało się Żydów, ale oni się okropnie hali. Tak, że nie bardzo chętnie uczestniczyli w takich akcjach. Zresztą miałyśmy z nimi takie przeprawy. [...]
Â
Jakie to były przeprawy?
Uciekli nam. Po przebiciu wyruszyliśmy na poszukiwanie rannych. Jak wiadomo, przebicie się nie udało. Było wiciu poległych, wielu rannych, którzy zostali w gruzach, nie wiadomo gdzie. Wobec tego sanitariuszki wyruszyły na poszukiwania.
Myśmy odszukały naszych kolegów. Pierwszego, którego znalazłyśmy,  to same przytaszczyłyśmy z bardzo daleka. Przede wszystkim nie szło się normalnie ulicą, bo były same leje, dziury, pełno żelastwa. Do tego był ostrzał albo naloty. Chodziło się przez podwórza albo przez piwnice. Ale piwnicami nie lubiłyśmy chodzić, bo był zaduch, smród, pełno ludzi. Jak tylko zobaczyli sanitariuszkę czy żołnierza, to wypytywali: „Co? A jak? A co się dzieje?". Chcieli się dowiedzieć, ale co można było tym ludziom dobrego powiedzieć. Przecież z dnia na dzień było gorzej. Cały teren Starego Miasta
był coraz mniejszy, kurczył się. Były coraz większe naloty, ginęło coraz więcej ludzi, było
coraz gorzej. Ja unikałam chodzenia przez piwnice.
Wolałam chodzić przez podwórka. Jak była oficyna łącząca dwa podwórza, to na parterze było otwarte okno. Przystawiano deski, krzesła, stoły, na które się wchodziło. Przechodziło się przez mieszkanie i z drugiej strony znowu były stoły, dechy i przechodziło się na podwórze następne. Nieść rannego na noszach nie było łatwo taką drogą. Pierwszego kolegę przyniosłyśmy same i miałyśmy iść po drugiego, który był opatrzony i leżał w sanitariacie gmachu Banku Polskiego. Byłyśmy strasznie zmęczone. Wobec tego przydzielono nam do pomocy czterech Żydów i kolegę Adama (który był ranny w rękę i nie mógł brać udziału w [walkach]) z rewolwerem, żeby Żydów pilnował. Żydzi nie chcieli iść. Z miejsca mówili, że oni nie pójdą. Wydawało im się, że jak wyjdą z ministerstwa, to tam już koniec świata i tam zginą. Ledwie żeśmy wyszli, patrzymy - już dwóch Żydów nie mą a pilnowaliśmy ich. Nie ma, zginęli. Tych drugich prowadziliśmy przed sobą i doszliśmy do [ulicy] Daniłowiczowskicj. Była tam brama, przez którą trzeba było przejść. Wtedy Żydzi się zbuntowali i powiedzieli, że oni absolutnie dalej nie idą. Bo rzeczywiście, wszystko tam wyglądało nieciekawie. Wobec tego zostawiłyśmy ich w bramie z Adamem i poszliśmy po swojego kolegę. Odszukałyśmy go, przyniosłyśmy i w powrotnej drodze Żydzi pogodzili się z losem, że muszą nam pomóc. Wzięli nosze i przynieśli je do ministerstwa. Tak było, nie chcieli iść, bali się.
Â
W kuchni czy przy pogrzebach pomagali. ..
Oczywiście, pomagali. Ale to było śmieszne z tymi Żydami, jak nam uciekali. Adam się denerwował i nic mógł ich powstrzymać.
Â
Chłopak, hory zmarł 7 sierpnia, to była pani sympatia?
Tak.
Â
Czy po wojnie odnalazła pani jego grób?
Z grobem było tak, że ci, co umarli w Szpitalu Maltańskim, byli pochowani pod nowo budowanym domem. Były filary, na których wspierała się cala konstrukcja nowego domu i pod spodem był piach. W tym piachu chowano. Kiedy wróciłam po wojnie i poszłam tam zobaczyć, okazało się, że w ogrodzie za pałacykiem (w nim był szpital maltański) znajduje się na środku wielki grób. Jak Niemcy zajęli pałacyk, to kazali wszystkich
ekshumować i pochować w jednej, wspólnej mogile. Bardzo długo ten grób nie był ekshumowany. "Wiele osób, w tym ja, na sąsiednich drzewach zawieszało tabliczki z nazwiskiem. Potem zaczęto ekshumować ze wszystkich dzielnic Warszawy. Natomiast ten grób był bardzo długo pozostawiony na miejscu. Potem okazało się, że grób zniknął. Przeniesiono go na Wolę, na cmentarz... Zgłosiłam się oczywiście do Czerwonego Krzyża, żeby mi wskazali, w którym grobie [leży]. Okazało się, że nie prowadzili żadnej ewidencji, a przecież było tam tylu zmarłych. Na tym cmentarzu pochowali wszystkich razem, nie wiadomo nawet w którym grobie.
Â
Największa tragedia w czasie Powstania?
Jak weszli Niemcy i rozstrzelali ciężko rannych w szpitalu.
Â
Czy pani się dowiedziała, że powstańcy ze Starego Miasta wycofują się kanałami?
Wycofanie kanałami było 1 września. [Dowiedziałam] się, bo też miałyśmy iść. My z Basią czekałyśmy na wejście do kanału. Ale w ciągu nocy zrezygnowałyśmy. Wróciłyśmy do naszych rannych. Dowiedziałyśmy się, że szpital na Długiej 7 jest bez żadnej opieki, ranni leżą po ciemku, zdenerwowani - nie wiedzieli, co ich spotka. Wiedzieli, że rano wejdą Niemcy, [ale nie wiedzieli], co się z nimi stanie. Żadnej opieki, nikogo. Został tylko jeden lekarz i kilka sióstr. Wszyscy opuścili [szpital]. My zgłosiłyśmy się do naszego dowódcy, że chcemy zostać z ciężko rannymi. On nam nie pozwolił. Powiedział, że Powstanie się jeszcze nie skończyło, że sanitariuszki będą potrzebne również w Śródmieściu i nie pozwolił. Tylko jedna z naszych sanitariuszek dostała pozwolenie, żeby zostać. Ale ona była, że tak powiem, na specjalnych prawach - była kuzynką dowódcy, w tym oddziale było też dwóch członków rodziny. Była trochę faworyzowana. Ale my, dowiedziawszy się, jaka jest sytuacja, postanowiłyśmy z Basią jednak wrócić.
Â
Pani tam stała i szykowała się do zejścia? Była kolejka?
Tak, [czekałyśmy] na wejście do włazu. Po drugiej stronie ul. Długiej był wypalony dom i cała piwnica była pełna ludzi. Siedzieliśmy i czekaliśmy na wejście do włazu. Niemcy byli już wtedy w ogrodzie Krasińskich. Właz był prawie stale pod obstrzałem. [Dlatego] cała ewakuacja trwała strasznie długo. Zresztą pchali się ludzie postronni, za wszelką cenę chcieli się dostać do kanału. Ci, którzy wpuszczali do kanału, czasem toczyli walkę z tymi ludźmi, żeby nie dopuścić ich do wejścia. Ustalili, że schodzi oddział po oddziale. Czekaliśmy po prostu na swoją kolejkę w wypalonym domu. Pamiętam, że ściany były ciepłe. Dwie doby żeśmy w ogóle nie spały, nie jadły, byłyśmy kompletnie wymęczone, oparte o ciepłe ściany drzemałyśmy i czekałyśmy na wejście. Wtedy jakiś chłopak wpadł do piwnicy i opowiada, że poszedł się pożegnać ze swoim przyjacielem, który jest ciężko ranny i musi zostać w szpitalu. Zaczął opowiadać, że szpital jest kompletnie ciemny, że nie widział ani jednej pielęgniarki, że ci chłopcy leżą tam zupełnie sami, zdenerwowani. Co ich spotka? Myśmy popatrzyły po sobie z Basią i w jednym momencie zdecydowałyśmy, że wracamy. Chociaż nasi chłopcy leżeli w lepszych warunkach, ale mimo wszystko. [...]
Broniliśmy katedry. Walki były bardzo ciężkie. Przede wszystkim domy na placu Kanonii zostały wypalone, nawet myśmy je częściowo wypalili. Niemcy atakowali od strony zamku i od strony Wisłostrady przez domki Kanonii. Walki toczyły się potem już w samej katedrze. W poprzek katedry była barykada, po jednej stronie byli Niemcy, po drugiej byli nasi. Pamiętam, jak 27 sierpnia była msza, którą odprawiał nasz kapelan, ojciec Tomasz Rostworowski - nadzwyczajna postać, był wniosek o kanonizację ojca Tomasza. W każdym razie odprawiał mszę w piwnicy szpitalnej między naszymi rannymi. Oczywiście zeszło się bardzo dużo żołnierzy. Jak zawsze wygłosił wspaniałe kazanie i zakończył, że wzięliśmy do ręki miecz, a teraz musimy wziąć krzyż. Ponieważ to była niedziela, było dość spokojnie. Nasz spec od spraw, że tak powiem, rozrywkowych zorganizował ognisko. Były śpiewy, deklamacje, czerwone grzane wino, więc atmosfera zrobiła się bardzo przyjemna.
Wtedy przybiegła Krystynka. Była z 1. kompanii na Jezuickiej - po drugiej stronie ulicy mieli swoje miejsce kwaterowania. [Powiedziała], że sytuacja jest bardzo ciężka i żeby dwie sanitariuszki przyszły na pomoc. Zdecydowałyśmy się z Basią iść. Utkwiło mi to w pamięci, widzę ten obraz. Szłyśmy przez ciemne, czarne ulice i potem wychodzimy na Rynek. Jedna strona Rynku w płomieniach. Trzaskające do góry fontanny iskier, zmieniające się kolory ognia i oświetlone wielkie niewypały, które leżały na środku Starego Rynku. Kamienica na rogu [ulicy] Celnej i Jezuickiej była zawalona. Przejście było zasypane gruzami. Na wierzchu leżały drewniane bale - część z nich się paliła. Przeskakiwałyśmy przez bale, żeby ominąć płomienie. Przedostałyśmy się na Jezuicką i pobiegłyśmy do katedry. Potem okazało się, że trzeba było nawet podpalić zakrystię (która do tej pory była nienaruszona), po to, żeby powstrzymać Niemców. Wtedy opuściliśmy katedrę na zawsze.
Jak katedra zaczęła płonąć, 16.08.44, to mnie nie było, byłam na drugiej zmianie. Były dwie moje koleżanki. Jak wiadomo, w katedrze jest Cudowny Chrystus w lewej nawie. Koleżanki przebiegając, zauważyły, że na ołtarz wszedł ksiądz i usiłuje zdjąć Cudownego Chrystusa. Nie było łatwo go odmontować od krzyża, więc one podbiegły, pomogły mu i Chrystusa zdjęto. Basia opowiadała, że przyglądała się włosom, które podobno rosły tej figurze. W każdym razie Cudowny Chrystus został przez nie zdjęty i przeniesiony do bramy. Odmontowano ręce i potem został piwnicami przeniesiony w bezpieczniejsze miejsce na [ulicę] Freta... tam byli chyba dominikanie. Tam przetrwał całą wojnę i dopiero gdy odbudowali katedrę, został przeniesiony na dawne miejsce. Jak nieśli figurę piwnicami, ludzie płakali, klękali. Do przeniesienia Chrystusa przyznało się już pięć osób.
Â
A kto go przeniósł?
Moje dwie koleżanki pomogły go zdjąć księdzu Karłowskiemu - tak się chyba nazywał - i rozmontować. A potem przenieśli go inni żołnierze, ale one pomogły zdjąć z krzyża.
Katedrę opuściliśmy na dobre. Potem z dnia na dzień było już coraz bardziej tragicznie. Pamiętam, że dni były zawsze piękne, jak na złość w ogóle nie chciało wtedy padać. Miejsce postoju mieliśmy w bramie na Jezuickiej 1, tuż przy katedrze. Przed [bramą] na skos nasi chłopcy zbudowali barykadę. Z bramy wchodziło się do kuchenki, dalej był pokój i tam żeśmy gospodarowali. Pamiętam ten pokój - stał tapczan i były same sprężyny bez pokrycia. Tam żeśmy przysypiały, jak było trochę spokojniej. Był taki moment, że było bardzo ładnie, jak zawsze ciepło, z sąsiedniego stanowiska 1. kompanii przyszła do nas koleżanka Krystynka. Siedziałyśmy za tą barykadą i nawet trochę się opalałyśmy. W pewnym momencie słyszymy ryk motorów, bo oni bardzo nisko latali. Wobec tego wszyscy się zrywają, chłopcy z barykady też i wpadamy do kuchenki. Biegnie ostatni chłopiec i krzyczy: „Bomba w bramie!". Oni rzucali bomby z opóźnionym zapalnikiem, bo tuż obok byli Niemcy. Dlatego bardzo musieli uważać, gdzie bombardują. Okazało się, że ten chłopak biegnąc przeskoczył tą bombę, nie była taka duża. Za chwilę okropny huk, słyszymy, że sypią się dachówki. Czarno, bo momentalnie sadze wypadają z pieca. Wszyscy czarni jak Murzyni. Wstajemy - nikomu nic się nic siało. Wszystko stoi na swoim miejscu i za chwilę znowu okropny huk motorów. Leci samolot i strzela. Oni strzelali z karabinów maszynowych, to były wielkie pociski. Tylko było słychać grad pocisków po ścianach. Wreszcie odlecieli. Właściwie nic specjalnego się nie stało, tylko brama ucierpiała i powstał nowy dół. W każdym razie nasz kolega przeskoczył przez bombę.
Wycofaliśmy się z katedry. 28 sierpnia był tragiczny dla naszego oddziału. Skierowali nas na Rybaki i na Brzozową. Na Rybakach trzej koledzy zostali ranni: Adam, Tadzio i... Roch. A na Brzozowej został ranny „Sokół". Było dwóch przyjaciół, naszych najmłodszych kolegów. Mimo ostrzeżeń jego kolega rzucił się go ratować. Był ostrzał i dowódca ostrzegała, żeby nie biegł. On jednak pobiegł, żeby go ratować, i też dostał. Wyciągnęliśmy ich obu i przenieśliśmy do naszego szpitala. Okazało się, że są w takim stanie, że właściwie nie ma możliwości im pomóc. Obaj zmarli prawie jednocześnie. Ci dwaj siedemnastoletni chłopcy zostali pochowani w jednej mogile i jednej trumnie.